Docieramy na miejsce. Wysiadamy w miejscowości Medjuriječje za mostem i za małym, wiejskim pubem. Obóz rozbijamy na dziko niedaleko ujścia Mrtvicy do Moracy. Zanosi się na burzę, a my mamy nieproszonego gościa w namiocie. Dość dużych rozmiarów pies dołączył do nas, a gdy zaczęło padać, wbił nam się do namiotu, gdy tylko chciałam go otworzyć, żeby tam wejść. Nie dał się przekonać, aby dobrowolnie opuścić nasz przybytek. Fakt, mieliśmy dość słabe argumenty, bo tylko suchy chleb... kiełbasa może dałaby radę. Wyszedł dopiero jak przestało padać - cwana bestia.
W nocy byłam pewna, że to niedźwiedź dobiera nam się do namiotu, bo wywęszył jedzenie w przedsionku. Okazało się, że to znowu pies. Musiał się jakoś przeczołgać pod tropikiem i uścielczył się do spania.
Rano zwijamy obóz, plecaki zostawiamy w wiejskim pubie i zmierzamy do kanionu.